Dzisiaj droga z Nawal do Manang. W nocy budzę się i zażywam 2x Apap na ból głowy, a plecy smaruję żelem rozgrzewającym. Zasypiam przekręcając się z boku na bok. Rano czuję się już dobrze. Za oknem piękna pogoda. Na śniadanie jem omlet ujęty pomiędzy dwa chapati. Bikal tibetan bread z masłem i cukrem. Towarzyszy nam pies gospodyni, który załapuje się na dwa kęsy. Ruszamy w drogę i w towarzystwie nieporuszonych: Annapurna II, III i IV, Gangapurna, Pisang Peak, szczytów grupy Chulu, Tilicho Peak, … Potężne i piękne. Choć trasa prowadzi głównie w dół jest dla mnie dość męcząca. Przed wioską Braga schodzimy na poziom Marsyandi. Docieramy do Mangan i lokujemy się w Hotelu Tilicho. Tutaj na wejściu kusi witryna piekarni z wystawionymi drożdżówkami, ciasteczkami, chlebem. Wchodzimy przez bramę i jest tu coś na kształt dziedzińca i otoczonego dwoma kondygnacjami galeryjek, z których są wejścia do pokoi. Na pierwszym piętrze jadalnia. Tam spotykamy trójkę Francuzów widzianą dzień wcześniej. Dziewczyna je lazanię z tuńczykiem. Wygląda nieźle i konsumująca, i konsumowana "treść". Ja zamawiam to samo, a gdy jem wchodzi inna trójka Francuzów (tym razem dwie dziewczyny i chłopak) i ktoś z nich też zamawia podobnie. Ci pierwsi rezygnują z planowanego wcześniej przejścia do jeziora Tilicho. Warunki nie pozwalają na bezpieczne dotarcie tam. Potem korzystam z okazji i po dniu przerwy biorę prysznic. Woda dość ciepła. Następna taka okoliczność sprzyjająca może nie zdarzyć się szybko. Godzina drzemki i ok. 14. wybieramy się na punkt widokowy ponad Gangapurna Tal (piękne, choć zamarznięte jezioro w niecce jakby krater wulkanu). Schodzimy z „klifu”, na którym położona jest wioska, do wiszącego mostu. Po lewej stronie, gdy jesteśmy jeszcze dość daleko, przed przyczółkiem zrywają się dwa orły. Gdy podchodzimy bliżej widzimy (i czujemy), że padły tam dwie krowy. Ptaki odsłoniły już kości. Ścieżka prowadzi stromo w górę zakosami po śniegu. Stąd pięknie prezentuje się na horyzoncie Pisang Peak. Szczyt Gangapurny chmury odsłaniają tylko na chwilę, za to dobrze widzimy lodowiec schodzący w stronę jeziora, jak jęzor mitycznego potwora. Osiągamy wysokość ok. 3850 m. Przy zejściu trzeba uważać. Przydałyby się raki, choć Bikal jest pewnie innego zdania. Z łatwością zbiega w dół. W wiosce kobieta obchodzi stupę kręcąc młynkami modlitewnymi. Obok dzieci skaczą „w gumę”, a grupa młodzieży (jedna dziewczyna) gra w siatkówkę. Kawałek dalej na tablicy repertuar kina: Seven years in Tibet, In to the Wild, Slumdog Millionair, …Obok kino. W zasadzie to trzy kina - szopy 4 x 4m.
Teraz siedzę w jadalni, w której centrum stoi mocno rozgrzany piecyk. Jest ciepło. Przy stołach w sumie 16 osób. Potem gram z Bikalem w szachy (ostatni raz grałem kilkanaście lat temu). Wygrywam partię i akurat przysiada się kucharz – chłopak w wieku Bikala i jego kolega. Z nim rozgrywam długą partię. Najpierw ja łatwo tracę królową, a potem on. Nad kolejnym ruchem zastanawiam się trzy razy dłużej niż on. Za to on powtarza co chwilę: „what to do? – Katmandu”. Jest wesoło. W końcu na szachownicy zostają dwa piony i cztery figury. Poddaję się. Wynik: Nepal – Polska 1:1. Międzyczasie przy sąsiednim stoliku miejscowym winem upija się para Białych. Kładę się spać po 21.