Droga do Yak Kharka (zn. pastwisko jaków) wyczerpuje mnie wyjątkowo. Na miejsce docieram z bólem głowy porównywalnym ze zderzeniem z supertankowcem, albo kacem jaki miałem za młodych lat, kiedy kolega przywiózł z Niemiec litrową butelkę Ballentines. Na obiad jem, siedząc i grzejąc się w słońcu, zupę czosnkową, a po godzinie dal bhat. Diamox, który podaje mi Bikal na uśmierzenie niewiele pomaga. Idziemy po południu na punkt widokowy, z którego podobno roztacza się wyjątkowy widok na szczyty Chulu. Podobno, bo ja nie docieram na samą górę. Wspinanie się wykańcza mnie. Zatrzymuje się dosłownie, co kilka kroków. Łapię oddech i schodzimy, co teraz jest błogosławieństwem. Ogólnie mówiąc zupełna dętka. Czuję, że mam gorączkę. Ciekawie widzę planowane za dwa dni przejście przez Przełęcz. W nocy wstaję 4 razy sikać. Wyjątkowo dużo wypiłem w ciągu dnia. Ból głowy mija nad ranem. Był to, jak do tej pory, mój najtrudniejszy dzień.