Geoblog.pl    bako55    Podróże    Nepal - marzec 2011 - z Bikalem wokół Annapurny    Wojna
Zwiń mapę
2011
14
mar

Wojna

 
Nepal
Nepal, Muktināth
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7627 km
 
Wczesne śniadanie: owsianka i herbata (biorę też do termosu na drogę). Profilaktycznie zażywam Diamox. Startujemy o 4.45 w chwilę po kilkunastoosobowej grupie Amerykanów. Światła czołówek, jak świetliki. Niebo bez chmur. Mijamy idących wolniej. Przy pomocy mojej bambusowej laski podnoszę kijki starszej pani, która się zatrzymała i nie ma siły schylić się po nie. Mam na sobie grubszą wełnianą bieliznę: kalesony i podkoszulek. spodnie i na to jeszcze spodnie gore-tex. U góry koszula flanelowa i bluza, a na to windstopper. Lekkie rękawiczki i czapka polar. W dłonie zimno i ciepło na zmianę. Zależy w której trzymam bambusowy kijek. Grubsze skarpety, choć na początku trochę marzną mi palce. Do High Camp dojście wymaga dużego wysiłku. Wypijamy herbatę. Przerwa trwa jakieś 10 minut, a gdy wychodzimy już jaśnieje i światło latarki nie jest potrzebne. Jest ok. -10 stopni. Obsmarkany jestem jak mijane na trasie dzieci. Przystanek co 20 kroków. Na nieosłoniętych odcinkach wieje mocny wiatr. I ten wiatr jest dla mnie zbawienny. Wiejąc w twarz wtłacza powietrze do ust. Góry wyglądają pięknie w świetle poranka, ale obrazy te rejestruję głównie w głowie. Nie mam siły, by wyciągać za każdym razem aparat.
O 8.15 docieramy na Przełęcz Thorung La. 5416 m. Wysiłek ogromny, ale chyba nasze tempo było zbyt szybkie. Akurat opuszcza to miejsce szóstka Francuzów, z którymi startowaliśmy na trasę w Besi Shahar. Jest tu też Bryan i jego kolega z Kanady. I najdroższa herbata w Nepalu: 260 NPR za kubek (na dole to średnio 30-40 NPR). Jest tu kamienna chatka, w której chronimy się przed mocnym wiatrem. Rozciąga się stąd piękny widok na północ, gdzie krajobraz zupełnie inny. W dole widać niespotykany dotąd kolor ziemi i brak drzew. W zasięgu ręki, a dosłownie ok. 4 godzin tam i z powrotem Thorung Peak (6032 m). Jednak w tej chwili panują zbyt trudne warunki na takie wyjście (gdzie dodatkowo konieczne raki i czekan).
Wiatr, niska temperatura, zmęczenie, bezruch – wszystko to sprawia, że zaczynam odczuwać zimno. Czas na zejście. Zamieniam się z Bikalem plecakami. Za chwile okazuje się, że to dobra decyzja. Zejście prowadzi po śniegu ubitym, świeżo nawianym i po piarżyskach (luźnych kamieniach). Stromo i ślisko. Widzę, jak idący przed nami wywracają się. Kijek do podpierania przydaje się w tych warunkach szczególnie. Nie ochrania mnie on jednak przed upadkiem na kamieniach, po którym kolano boli do końca dnia. Bikal też zalicza kontakt z podłożem. Aż butelka z wodą wyskakuje w górę z plecaka. Na szczęście to wszystko niegroźne. Takie ostre zejście trwa ok. 2,5 godziny. Robimy przerwę na wysokości 4200 m w Chabarbon, na wypicie kawy. Jest tu niewielkie wypłaszczenie. Słońce przyjemnie ogrzewa plecy.
Odsłania się Dhaulagiri (8167 m) i Tukuche Peak (6920 m), a w dole Muktinath. Do wioski docieramy od strony ogrodzonego murem zespołu świątyń. Przechodzimy obok i kierujemy się do North Pole Hotel. Po zregenerowaniu sił i obiedzie (makaron z tuńczykiem – świetny) idziemy do zespołu świątyń buddyjskich i hinduskich. O miejscu tym jest wzmianka w Mahabharacie – księdze mitologii hinduskiej spisanej ok. 300 lat p. n. e. Przed wejściem dwa małe kramiki z dewocjonaliami. Wchodzimy przez ozdobną bramę. Najpierw kierując się do części hinduistycznej, gdzie najważniejszym miejscem jest świątynia Vishnu Mandir. Złote drzwi do jej wnętrza są zamknięte. Wokół zawieszone różnej wielkości dzwony i dzwoneczki. Na tyłach 108 źródeł wody używanej do picia, jak i rytualnych ablucji. Na małym placu przed świątynią dwa baseny, w których prawdopodobnie zanurzają się wierni podczas obrzędów.
Potem przechodzimy do buddyjskiej świątyni – Jollo Muki Gompa – mijając po drodze dwudziestoletniego, na oko, lamę. Bikal zamienia z nim kilka słów i możemy sami wejść do wnętrza gompy. Pod ołtarzem przepływa źródełko i wydobywa się gaz, który pielgrzymi zapalają ku czci bóstw. Pochylam się i faktycznie czuję jego zapach. Wracamy przez wioskę tą samą drogą rozpoznając po drodze twarze z trasy trekkingu i wyłapując nazwy hotelików: Bob Marley Hotel, Hotel Mona Lisa, itp. W naszym spotykamy dwie Chinki, które już wcześniej widzieliśmy (one idą dziś dalej jeszcze) i Kanadyjczyka z Amerykaninem (ma na imię Bryan). Teraz siedzimy przy jednym stole po kolacji. Jadłem dal bhat z kurczakiem i solidną dokładką, że po raz pierwszy nie zjadam wszystkiego z talerza.
Jest jeszcze dwójka Norwegów i jeden Nepalczyk. Grają w wojnę. Bryan żartuje, że to bardzo rozwijająca intelektualnie gra. Jest wesoło, ale dość chłodno, dlatego bez żalu żegnamy się. Jutro w planie Kagbeni.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (25)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedził 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 47 wpisów47 13 komentarzy13 562 zdjęcia562 0 plików multimedialnych0