W nocy budzę sie i nie mogę zasnąć. Albo przewiało mi spocone plecy, albo rzeczywiście mam za cięzki plecak. W każdym razie bolą. Przydaje się żel rozgrzewający na bóle mięśni.
Kanadyjczyk - nauczyciel koreańskiego i Amerykanin, informatyk z Ohio. Takie mamy towarzystwo przy śniadaniu. Jem owsiankę z jabłkami. Całkiem niezła. Chłopaki podrózuja razem. Bez przewodnika i portera (tragarz). Bryan z Ohio ma mamę Chinkę i przez to mógłby spokojnie uchodzić za tubylca. Opowiadają, że na trasie ludzie pytają, po co Kanadyjcyzk wziął dwa duże plecaki i teraz potrzebny mu jest tragarz. Bryana biora za tragarza. American porter. Śmiejemy się z tego. - Bryan razem z nami.
Wychodzimy mniej więcej w tym samym czasie, co inne grupy. Po drodze dwa konkretne podejścia. Widać na początku Lamjung Himal. Idziemy ścieżką-półką wykutą w pionowej niemal skale. Za zakrętem pokazuje sie potężne, skaliste zbocze. Gładkie, zbudowane przez naturę z ogromnych płyt. To Oble Dome - święte miejsce buddystów i wyznawców "Bon Po" (na mapie nazwane Pangda Danda). Mijamy ten fantastyczny twór po prawej i rozpoczynamy mozolną wspinaczkę trawersująca ścieżką. Gdy ledwo łapie oddech podejście kończy się, a w tym miejscu rozkłada akurat swój kramik z wyrobami miejscowymi mężcyzna w gustownym kapelusiku. Naszyjniki, bransoletki, małe młynki modlitewne, Ciekawe który z trekkerów kupi tu coś przy tętnie 180 uderzeń na minutę.
Jeszcze kawałek i Dhikur Pokhari. Tu chronimy się przed zaczynającym padać śniegiem. Przyznam, że zmarzłem. Mokry od potu podkoszulek wychładza szybko ciało. Schodzą się kolejne, znane już nam z trasy, grupy. Ze smakiem zjadam dal bhat z dokładką i z jednym chapati. Czekamy ponad godzinę z nadzieją, że przestanie padać, ale gdy lekko ustaje zaraz znowu zaczyna mocniej. Śnieg wygląda, jak mini-styropianowe kuleczki. Decydujemy sie wyjść. Ubieram czapkę i rękawiczki, i żałuję, że nie mam anoraka (nieprzemakalnej kurtki). Śnieg na szczęście szybko ustaje i po godzinie docieramy do Lower Pisang (3200 m). Na wprost jeden ze szczytów Chulu, a na płn.-wsch. piekny Pisang Peak (6091 m). Zostawiam plecak, wypijamy herbatę i idziemy na krótką wycieczkę do Upper Pisang. Taki aklimatyzacyjny spacer, a przy jednocześnie szansa na odwiedzenie gompy - świątyni buddyjskiej. Wewnątrz w centralnym miejscu-ołtarzu postac Buddy. Po bokach postacie innych bogów. Nie ma "głównego lamy" - kapłana, bo akurat pijechał do Kathmandu. Za to jest jego zdjęcie na miejscu, gdzie zwykle zasiada podczas obrzędów i czytania ksiag. Jest także zdęcie Dalaj Lamy. Do środka wchodzą chłopaki - porterzy, których widzieliśmy wcześniej na trasie. Zapalają przed ołtarzem świece i kropią je wodą. Przy ołtarzu różne ofiary. Między innymi ciasteczka domowego wypieku. Wychodzimy, bo znowu zaczyna padać śnieg. Wieczorem siedzimy przy piecu-kozie ustawionym w jadalni. Poza nami dwie Chinki (z okolic Hong Kongu), chłopak i dwie dziewczyny z Francji i dwóch porterów. Jeden z nich wypytuje Francuzkę (dwoje jej przyjaciół to para), czy ona też ma chłopaka. Ona odpowiada, że od 5 lat ma chłopaka, który rozszedł sie z żoną. Ma dwójkę dzieci. Miał za dużo zajęć, by jechać z nią do Nepalu. Towarzystwo rozchodzi sie przed 21. Do śpiwora kładę sie razem z butelką wody (by nie zamarzła). Za oknem sypie śnieg.