Śpi mi się dobrze, a rano nie mogę się pozbierać do tego stopnia, że zamiast o 8. jestem w jadalni 8.40.
Kagbeni leży ok. 900 m niżej niż Muktinath, więc droga nie zapowiada się źle. Zjadam muesli z gorącym mlekiem (dobre i dużo), Bikal tibetan bread z herbatą. Idziemy drogą, a w części skrótem blisko Jharkot. Tu, nad strumykiem widze pierwsze drzewa w tym surowym krajobrazie. Są to wierzby. Po drodze mijamy dzieci idące do szkoły w ładnych mundurkach, grupy turystów pieszo i w jeep’ach. Za Khingar odpoczywamy chwilę przy drodze. Zaczepia nas chłopak. Mniej więcej trzydziestolatek. Pyta, czy zaliczyliśmy już Przełęcz. Potwierdzamy i o to samo pytam jego, a on na to, że teraz przyjechał tu tylko na dwa dni. Kilka lat temu obszedł masyw Annapurny i mówi, że od tego czasu sporo się zmieniło. Więcej turystów, dróg i wyższe zdecydowanie ceny. Okazuje się, że jest z Rosji. Zaprasza nad Bajkał, na Kaukaz.
Krajobraz jest surowy. Potężny masyw Annapurna Himal oddziela ten teren od oceanu. Suchy klimat. Co prawda na stoku obok pasą się konie, ale z Bikalem zastanawiamy się co żrą, skoro nie ma tu praktycznie trawy poza pojedynczymi kępkami. Czy te kamienie porozrzucane wszędzie dookoła? Mijają nas traktory załadowane żwirem. Pokazuje się ponownie Dhaulagiri i bliższy, potężny Nilgiri North (7061 m). Przed tym, jak w dole ukazuje się cel naszej dzisiejszej wędrówki po prawej mijamy górę, twór geologiczny zupełnie nie przystający do skalnych, ośnieżonych szczytów. Z innego materiału uformowany niezwykłymi siłami natury. Jakby usypany z piasku, wykształcony w miękkim tworzywie. Za nim rośnie z każdym krokiem urwisko/klif ze śladami erozji i … wykutymi nawet przed 700 laty (wg Bikala) jaskiniami. Jeszcze trudniej żyło się w nich tubylcom niż teraz, co większości z nas trudno sobie pewnie w ogóle wyobrazić. Obok krawędź klifu przerywa ogromne skalą osuwisko. Bikal mówi, że co roku, po monsunie, powiększa się.
W końcu w głębokiej dolinie, u stóp, na oko, pięciotysięcznika, ukazuje się Kagbeni. Lekko zazielenione poletka zboża i równomierne prostokąty sadów jabłkowych. Drzewa zaczynają nieśmiało kwitnąć. Za 2-3 tygodnie będzie tu z pewnością kolorowo.
Zatrzymujemy się w Annapurna Lodge. Przez duże okna stołówki jest stąd piękny widok na południe, na Nilgiri i płaską dolinę Kali Gandaki. Na obiad spring roli mix – naleśniki z jarzynowym nadzieniem, z cienkim makaronem. Wyglądają świetnie. Przybrane natką pietruszki i marchewką. Marchewka wycięta w kształcie… motyla. A ten motyl ukryty jest pod zieleniną. Zaskoczenie. Kucharz liczył prawdopodobnie, że wywoła je u mnie, bo widząc moja minę śmieje się.
Dobre warunki w porównaniu do tych, jakich doświadczyłem wcześniej. W „recepcji” jest nawet laptop, a w łazience dobrze ciepła woda. korzystam z okazji i po dwóch dobach w tym samym ubraniu i bez mycia biorę prysznic i robię pranie.
Ok. 15. wychodzimy zwiedzić wioskę. Uliczki są jak labirynt. Wąskie. Często zamieniają się w tunele, gdy przenikają dom. Nad nimi strop i „mieszkanie”. Chyba nieprzypadkowo w ten sposób są ukształtowane te komunikacyjne ciągi. Śnieg nie dostaje się tutaj z pewnością łatwo i zimą można się normalnie poruszać.
Odwiedzamy 520-letnią gompę, której ściany obłożone gliną malowane są na terakotowy kolor. Tu spotykamy rodzinkę (chyba Amerykanie) z dwójką kilkunastoletnich chłopaków. I stąd roztacza się krajobraz na północ, na dolinę rzeki. Tyle, że widoczność zakłócona przez kurz wzniecony mocnym wiatrem - normalnym zjawiskiem tutaj. Punktualnym. Pojawiającym się codziennie prawie dokładnie w południe.
Jeszcze mamy okazję zobaczyć „dormitorium”, gdzie śpią lamowie-chłopaki oddani do gompy przez rodziców.
Potem zapuszczamy się trochę dalej na poletka zboża i przydomowe ogródki. Z jednego z nich trudno nam się wydostać, bo okazuje się, że jesteśmy za wysokim ogrodzeniem z kamienia. W końcu znajdujemy wyjście przez dach najbliższego domu i po drabinie wracamy na uliczkę. I tu jeszcze Bikal prowadzi mnie w miejsce nad brzeg rzeki, gzie wyznawcy hindi żegnają swoich rodziców, gdzie odprawiane są obrzędy pogrzebowe. Gdy wracamy do hotelu zastajemy trójke Chorwatów, a chwilę potem dociera grupa Niemców, z którymi widzieliśmy się już w Thorung Phedi. Teraz, gdy pisze te słowa, jest 20:25. Siedzimy przy jednym stole. To znaczy ich kilkunastoosobowa grupa i ja z Bikalem. Oni popijają wino jabłkowe, a my wodę. Zmywamy się stąd.
…
Jednak się nie zmyliśmy. Ktoś do mnie zagadnął. Skąd jestem; ile zajęło mi wyjście na Przełęcz?.... Potem przysiadł się bliżej przewodnik tej grupy. Dość rzucający się w oczy. Ogolony na łyso, wysoki facet z tatuażami na ramieniu. Okazało się, że jest Niemcem. Od 12 lat mieszkający w Nepalu, a pochodzący z Augsburga. Mówi, że co roku prowadzi podobne grupy. Dwa razy na wiosnę i dwa razy jesienią. To jego praca i chyba całkiem nieźle z tego żyje. Zakochany w górach i w kraju. Do pozazdroszczenia to jego połączenie przyjemnego z pożytecznym. Opowiadam mu trochę o swojej pracy. Potem dyskutujemy o Reinholdzie
Messnerze i Jerzym Kukuczce. Przyznaje obiektywnie, że co prawda, to Niemiec (Tyrolczyk dokładnie) Pierwszy zdobył 14 ośmiotysięczników, ale jednak Polak zrobił to w godnym podziwu stylu. I dodał, że Messner nie jest lubiany w Himalajach. Głównie dlatego, że w przeciwieństwie do wielu innych wybitnych himalaistów nie odwdzięczył się tej ziemi. Jak choćby Edmund Hillary – pierwszy zdobywca Mount Everest, który został honorowym obywatelem Nepalu. Założył m. in. fundusz powierniczy – Himalayan Trust, który prowadzi akcje pomocy dla Szerpów.
Tak sobie pogadaliśmy. Idę spać przed 22, żegnając grupę wesołych jabłkowym winem Niemców