Geoblog.pl    bako55    Podróże    Nepal - marzec 2011 - z Bikalem wokół Annapurny    Degustacja
Zwiń mapę
2011
17
mar

Degustacja

 
Nepal
Nepal, Kalopani
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7840 km
 
Rano słyszę, jak rodzinka Amerykanów krząta się, przygotowuje do śniadania, pakuje. Potem spotykamy się w jadalni. Wychodzą przed nami na trasę. Jem dwa chapati i do tego sok jabłkowy jakiego wcześniej dotąd nie piłem. Można zamknąć oczy i czując jego smak prześledzić cały proces od ożywających na wiosnę drzew, poprzez pąk, kwiat, wreszcie dojrzewający owoc. Smakuje i pachnie dniami wegetacji. Zawiera dotyk dłoni zrywającej jabłko... Zagalopowałem się chyba.
Żegnamy się i po drodze, jeszcze w wiosce kupuję Apple Brandy. Pani ładnie pakuje małe buteleczki owijając je w starą gazetę i spinając gumką. Z tym przyjemnym ciężarem rozpoczynamy marsz prowadzący w większości główną drogą.
Na obrzeżach Marphy spotykamy znajomą grupę Niemców upakowaną do mini autobusu. Oni kończą w tym punkcie pieszą wędrówkę. Jest też niemiecki Nepalczyk ich przewodnik. Żegna się z nami serdecznie i mówi, że może spotkamy się w Kathmandu.
..........
Średnio co 10 minut mijają nas na zmianę: traktor, jeep, autobus, ciężarówka, piechur lub… kolarz górski. I to niejeden. W przeciągu dwóch godzin mija nas około 20 rowerzystów. Chyba to rodzaj zawodów w stylu Nepali Iron Men. Towarzyszy nam po lewej potężna sylwetka Niliri, a zaraz przed Tukuche ukazuje się Dhaulagiri I z lekką smużką śnieżnego pyłu zaciągniętą przez wiatr od wierzchołka. Kali Gandaki ma tutaj szerokie rozlewisko. Wchodzimy do wioski i kluczymy uliczkami. Prowadzi tak Bikal. Zastanawiam się tylko, czy nie ma tutaj prostszej drogi. Wkrótce poznaję jego "podstęp". Trafiamy przed bramę budynku, nad którą szyld informuje, że to destylarnia. Przez drzwi z progiem na wysokości kolan i z nadprożem na wysokości czoła wchodzimy na małe, jasne podwórze-dziedziniec pełen kwiatów. Zagląda tu słońce. Pięknie rzeźbione okna. Trudno ich nie zauważyć. Wychodzi nam na spotkanie starsza pani – właścicielka. tego, jak najbardziej legalnego, interesu. Drobna, w okularach, żywotna. Pyta, czy chcemy zobaczyć proces produkcyjny. Za pierwszymi drzwiami, skąd dochodzi mocny zapach dymu, cała aparatura. Panuje tu półmrok. Pod stalowym (?) baniakiem z winem rozpalony ogień. Dalej baniak z filtrami i wreszcie chłodnica. Z niej, przez ścianę rurka odprowadza destylat do sąsiedniego pomieszczenia. Jest zamknięte. Zanim szefowa otworzy je, toczy ożywioną dyskusję, tłumaczy coś dwójce pracowników. Międzyczasie przysłania usta i nos chustą. Tłumaczy, że szkodzi jej dym. Otwiera kolejne drzwi i wchodzimy do pomieszczenia podobnej wielkości. Tu na prawo od drzwi stoi beczka z rozciągniętą tkaniną, pełniącą funkcję prostego filtra, do której zza ściany, przez rurkę, cienkim, ale jednostajnym tempem spływa destylat – gotowy produkt – Tukuche brandy. Przy jednej ze ścian regał po sufit zastawiony butelkami różnej pojemności, z prostymi etykietami. Apple, apricot, peach, cherry, karrot. Przy przeciwległej ścianie rodzaj blatu roboczego. Na nim różnego kształtu i wielkości gliniane baniaki-gąsiorki i zestaw do degustacji – kieliszki i napoczęte butelki. Próbuję każdy ze smaków. Odrobinę. Przed każdym kolejnym dostaję czystą wodę do przepicia. Pani starannie wyciera za każdym razem kieliszek, lub bierze nowy. Nie przeszkadza jej to w jednoczesnej rozmowie z nami i z wchodzącymi, i wychodzącymi pracownikami. Mąż jest Japończykiem. Od 28 lat wspólnie prowadzą ten interes. Wychodzimy bogatsi o te informacje i o buteleczkę brandy. Jeszcze w Tukuche świetna kawa. W Larjung jemy obiad.
Na niebie coraz więcej chmur, za którymi chowa się Dhaulagiri. Pod koniec dzisiejszej trasy obieramy skrót przez Kokhethanti na lewym brzegu Kali Gandaki. Tędy prowadził wcześniej główny szlak i tu skupiał się ruch turystyczny. Teraz spomiędzy kamiennych płyt tworzących ścieżkę, wyrasta trawa. Nie otwierane od dawna drzwi hotelików. Jakby wymarła okolica. Tak jest od ok. 2,5 roku, kiedy powstała droga na przeciwległym brzegu. Mieszkańcy znaleźć musieli sobie inne zajęcie niż obsługa trekkerów. Poszycia dachów stanowi tutaj blacha lub deski.
Do Kalopani (kalo – czarna; pani – woda) docieramy ok. 14 i zatrzymujemy się w pierwszym po lewej hoteliku. Jak się okazuje jego właścicielem jest były wiceminister. Teraz leżąc na zsuniętych trzech krzesłach ogląda transmisję z Mistrzostw Świata w krykiecie. Potem jego horyzontalna poza w tym nietypowym miejscu doprowadza do śmiesznej sytuacji. Wchodzi kolejna grupa turystów i jedna dziewczyna nie zauważa go (gospodarz akurat drzemie) i o mało co nie siada na jego głowie.
Wieczorem przeglądamy gazety. Motor kosztuje ok. 2.000 USD, mieszkanie w Kathmandu ok. 28.500 USD.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (14)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedził 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 47 wpisów47 13 komentarzy13 562 zdjęcia562 0 plików multimedialnych0