Za cienką, jak papier ścianą ktoś miał dobry sen. Chrapał, Aż trzęsły się szyby. Wtórował temu pies szczekający przez 2 godziny. Przed 6. pod oknem zebrała się grupa Malezyjczyków w oczekiwaniu na wschód słońca. Dołączyłem do nich jakieś 15 minut później. Wystarczyło, by podziwiać rozjaśniającą się powoli ścianę Annapurna South. Na śniadanie: ja - musli z jabłkami, Bikal – chapati z curry alu i gotowanym jajkiem. Wychodzimy ok. 8.40 i przez pierwszą godzinę towarzyszy nam pies z wioski. Wyprzedza nas i czeka. Zostaje w tyle i dogania nas. Zapuszcza się w las za jakimś odgłosem i wraca. Potem, niespodziewanie znika.
Po drodze zatrzymujemy się na herbatę. po raz pierwszy widzę tu gołębie. Za to orły widzimy codziennie. Dziś padł rekord. W jednym momencie widzimy ich 13! Krążą wysoko. Imponująco wygląda ten ptak, dla którego przestrzeń zdaje się nie mieć granic.
Obiad jemy już na miejscu planowanego dziś noclegu – w Chhomrong. Próbuję pakodha – rodzaj ziemniaczanych racuchów – szkoda, że bez warzywnego nadzienia. Spoza chmur na chwil ukazuje się Machhapuchhre i Annapurna III. Zobaczymy, czy odsłonią się rano.
Od Bikala dowiaduje się, że z kwiatów rododendronów (białych, różowych i czerwonych) mieszkańcy wyrabiają pyszny sok.
Od jutra zaczyna się nasz odwrót. Z żalem rezygnuję z przejścia do Annapurna Base Camp, ale nie ma już na tyle czasu. Zresztą niemiałbym nawet dnia, by zobaczyć coś jeszcze w Kathmandu. Przekonam się, czy to dobra decyzja, czy kiedyś mam jeszcze szanse tu wrócić?
Jutro droga do Landruk. Niedaleko. Stąd widać tą wioskę.
Wrażenie jakie robi Machhapuchhre – Święta góra – jest naprawdę duże. Niedostępny, dostojny.
Może w tym roku uda mi się częściej bywać w Tatrach…
Jest już ciemno. Siedzimy na stołówce z kolejną grupą Niemców. Do szyb dobijają się ćmy. Dziesiątki, jak nie setki tych owadów.