Jednak nie wszystko da się przewidzieć. Rano, 22. marca decyduję, żeby jednak iść do Base Camp. Dopinguje mnie dodatkowo do tego widok o wschodzie słońca. Na niebie Cirrocumulusy i szczyty dostępne wydają się na wyciągnięcie ręki w pieknym świetle poranka. Bikal przystaje na mój pomysł ze średnim entuzjazmem. Zostawiam duży plecak w Chhomrong i biorę tylko niezbędne rzeczy. Startujemy z kopyta. Bikal chce chyba wybić mi z głowy ten pomysł, bo narzuca zabójcze tempo. Trzymam się jakoś. Tego dnia docieramy do Deurali. Obiad jemy po drodze w Dobhan i tam spotykamy chłopaka, Francuza, którego poznaliśmy wcześniej w drodze na Przełęcz, i który mówił, że może spotkamy się w drodze do ABC (Annapurna Base Camp). Właśnie stamtąd wracał i podzielił się z nami swoimi wrażeniami.
Wieczorem, w Deurali, siedzimy w jadalni z grupą Duńczyków, którzy grają w karty i dobrze się bawią popijając Tuborga – „swoje” piwo. Jest jeszcze para Niemców. Trzydziestokilkulatków. Ci zachowuje się cicho. Czytają książki z elektronicznych wyświetlaczy wielkości większego notesu. Jest zimno i gospodarz, młody chłopak wstawia pod stół gazowy palnik (tu zabronione jest używanie drewna do ogrzewania). Robi się cieplej, a ja wykorzystuje to ciepło do wysuszenia wypranego podkoszulka, który trzymam na kolanach. Po godzinie jest całkiem suchy. Za to przesiąka zapachem spalin. Kładziemy się spać o 20. W nocy wychodzę pozbyć się tego, czego nie wypociłem za dnia. Niebo pełne gwiazd. Jest bardzo jasno od księżyca niedługo po pełni. Postać moja rzuca cień, jak za dnia.
...................
Następnego dnia startujemy ok. 7.20. Plan jest taki, żeby dotrzeć do stóp Annapurny, do obozu i wrócić jak najbliżej Chhomrong. Mamy niezłe tempo. Z lekkim plecakiem dużo łatwiej. Zaraz za wioską przechodzimy na drugi, lewy orograficznie brzeg Modi Khola. Jest tu obejście z uwagi na spadające, z wysokiej ściany przy głównym szlaku, kamienie. Dolina w tym fragmencie wygląda potężnie: głęboka i surowa. Mniej więcej na wysokości Bagar pokazuje się potężny masyw Machhapuchhre. Tutaj już leży śnieg. Przed 9. docieramy do Machhapuchhre Base Camp. I dopiero teraz wychodzimy z cienia doliny na słońce. Pogoda świetna. Tutaj widzimy płn.-zach. ścianę Fish Tail (inna nazwa Machhapuchhre). Imponująca czarna skała z żółtawym przewarstwieniem przy wierzchołku. 6993 m n. p. m. Uważana za świętą górę. Zabronione przez to jest wejście na szczyt. W 1957 roku miała miejsce pierwsza próba zdobycia przez brytyjską wyprawę, jednak Wilfried Noyce i David Cox zawrócili 50 m od wierzchołka. Bikal mówi, że góra dotąd jest niezdobyta, ale w 1980 roku nielegalnie wszedł na szczyt Bill Denez.
Na szlaku zalega gruba warstwa śniegu, ale mocno ubita i tylko od czasu do czasu noga zapada się po kolano. Od mocnego słońca szybko staje się mokry i ciężki, więc włożyć trzeba więcej wysiłku przy łagodnym na pierwszy rzut oka podejściu. Wchodzimy w podkowę doliny zamkniętej od tyłu ścianą Machhapuchhre. Najpierw w całości widać Annapurna South. Dominuje krajobraz. Annapurna I, choć faktycznie wyższa w tej chwili wydaje mi się mniejsza. Po chwili ukazują się budynki ABC i w końcu, w całości Annapurna I. Potężna ściana zwieńczona długą granią. Różnica wysokości pomiędzy bazą, a tym ostrym kantem to prawie 4000 m! W dół schodzą lodowce. To miejsce trafnie nazwał Janusz Kurczab w swojej książce „Himalaje Nepalu”, jako „cyrk lodowcowy”. Jest piękna pogoda. Ciepło w pełnym słońcu. Nieliczne chmurki o fantastycznych kształtach przytulają się do szczytów. Wyjątkowy kontrast surowych, ostrych skał i puchu nieba. Trudno oderwać oczy.
Obok grupa Rosjan. Pijemy herbatę przegryzając suchymi ciasteczkami, ale smakuje wyjątkowo „w tych okolicznościach przyrody”. To co mam przed oczami jest jak zastrzyk adrenaliny. Powrotna droga szybko. Łatwo stawia się kroki w Sanktuarium Annapurny. Tym razem wybieramy ścieżkę pod urwiskiem zagrożoną spadającymi kamieniami. Widać nawet co pewien czas kawałki świeżo rozbitej o kamienie skały. Jesteśmy jednak czujni i nie wiedzieć kiedy docieramy do Deurali. Jemy tutaj po zupce chińskiej Vifon, które zabrałem z Polski (dość ostra, ale Bikal jeszcze konkretnie doprawia dla siebie). Wzmocnieni także nieodległymi wrażeniami docieramy tego dnia do Bamboo i to w akuratnej porze. Po drodze zaczyna padać i na chwilę chowamy się pod drzewem. Kiedy deszcz lekko ustaje dochodzimy do wioski. Zaraz potem zaczyna naprawdę mocno lać. Przez chwilę bije grad. Wieczorem, jako jedyni na stołówce, jemy kolację. Nocą widok pięknego nieba jest nagrodą za wysiłek w ciągu dnia.
............
25.marca
Śniadanie o 7. Wchodzę do jadalni, ale okazuje się, że nie jestem sam. Na ławach śpią cztery dziewczynki w różnym wieku, a obok ich ojciec. Nie przejmują się wcale moją obecnością, więc zjadam po cichu i o 7.15 opuszczamy Bamboo.
Dzisiaj jest naprawdę gorąco. Po drodze mijamy trekkerów. Najwięcej Chińczyków i tragarzy. Francuzów, Amerykanów. Po raz pierwszy widzę turystów wiezionych na konikach. Nie zawsze ważny jest sposób w jaki osiąga się wyznaczony cel. Przed Sinuwa przechodzimy przez nowo wybudowany mostek. Dwa dni wcześniej trwały tu roboty, a teraz widać ich końcowy efekt. Jego konstrukcję stanowią drewniane kłody podparte w środku rozpiętości gabionowym słupem (kamieniami ujętymi w kosz ze stalowego drutu). Belki wyłożono ziemią, a na brzegach ułożono darń. Ładnie to wygląda, ale to wykończenie przetrwa, co najwyżej kilka mocniejszych deszczy. W każdym razie ta okolica, szlak wyglądają na zadbane. Prace finansowane są nie przez państwo, a przez właścicieli okolicznych hotelików.
Pod koniec trasy najpierw strome zejście i przeprawa przez mostek. Potem mocno w górę. 1585 kamiennych schodów wysokości ok. 10 – 40 cm. Tu chwila postoju i kolejne 550 stopni. I jesteśmy na miejscu, gdzie nocowaliśmy 3 dni temu – Chhomrong. Odbieram plecak i teraz czuję jego ciężar w porównaniu z lekkim bagażem, jaki miałem w drodze do ABC. Schodzimy w dół do Jhinudanda, gdzie zostajemy na noc. Po obiedzie (makaron z warzywami i serem), ok. 16. idziemy do gorących źródeł. Nad samym brzegiem Modi Khola są trzy baseny. Podobno każdy następny z cieplejszą wodą. pierwszy pusty, ale w dwóch kolejnych i obok ze dwadzieścia osób. W jednym Nepalczycy, w drugim Biali. Trzy rury wystające ze skały, z których płynie woda służą za prysznic. Wchodzę do basenu z „tubylcami”. Zaczyna padać deszcz, ale wcale to nie przeszkadza, kiedy siedzisz po szyję zanurzony w ciepłej wodzie. Ze mną 7-8 chłopaków. Gapią się na dziewczyny bez obciachu, ale bez żadnych słownych docinek, czy dwuznacznych gestów, zachowań.
Przenoszę się do sąsiedniego basenu, który jest najniżej i najbliżej brzegu rzeki. Woda w nim wcale nie jest cieplejsza. Tutaj jest kilka osób. Zagaduje mnie chłopak, który z dziewczyną siedzi tu dłuższą już chwilę popijając piwko. Inni chcą przeczekać deszcz, ale długo nie ustaje. Wychodzę po ok. ½ godziny i wracamy w towarzystwie psa, który nagle się pojawił, Rose z Holandii i Meagan z Australii. Pierwsza jest tu sama. Odłączyła się od przyjaciół, którzy zostali w Pokarze, ale jutro wraca, bo niemiłosiernie obtarła pięty. Druga jest przewodniczką 10-cio osobowej grupy, z która ma jechać jeszcze do Tybetu i pod Everest. Międzyczasie w „naszym” hoteliku przybyło ludzi. Wieczorem w jadalni siedzi kilkanaście osób. Wszyscy prawie to młodzież przed trzydziestką.
Jutro mamy zakończyć wędrówkę w Nayapul. Stamtąd kursują już autobusy. Plan jest taki, aby popołudniu dotrzeć do Pokhary. Przy tym układzie, następnego dnia, czyli 26-go, mogę być już w Kathmandu. Wtedy kolejny dzień mogę w całości poświęcić na zwiedzanie stolicy kraju.