Dziś wychodzimy o 8. Wcześniej na śniadanie zjadam owsiankę. Na początku droga prowadzi mocno w dół wśród poletek, gdzie zboże, ziemniaki, cebula, czosnek, kalafior... Potem idziemy czymś na kształt półki wykutej w pionowej niemal skale. Miejscami umocniona gabionami - kamieniami ujętymi stalową siatką i uformowanymi na prostopadłościan. Od czasu do czasu wymijamy się z karawanami osiołków. Jedne obładowane, inne dźwigają tylko dzwonek o dźwięku, jak te alpejskie. Przechodzimy przez solidny mostek o rozpiętości ok. 20 m. Dopływ Marsangdi Kohla tyle samo poniżej wyrzeźbił. Po prawej woda spływa ze stromej skały i na wysokości wzroku mamy mały młyn. Obok pasą się kozy, a powyżej małpy. Pies ujada na nie. Wychodzimy po kilkudziesięciu schodach I odpoczywamy chwilę przy zagrodzie. Dość tu bogato. Kury, kozy, bydło. Kilkoro obsmarkanych dzieci nie pozwala zrobić sobie zdjęcia. Gospodarz mija nas ze strzelbą. schodzi w kierunku młyna. Bikal tłumaczy, że pewnie po to, by wypłoszyć małpy, które podchodzą i wyjadają zboże. Strzału jednak nie słyszymy. Idziemy dalej. w Syange przekraczamy Marsyandi mostem, na którego przyczółku umieszczono tablicę poświęconą polskiemu himalaiście, który zginą w drodze na Himalchuli.
Obiad jemy w Jagat. Dal bhat poszerzony o 2 chapati smakuje inaczej niż wczoraj. Dostaję dokładkę ryżu, sosu z soczewicy i kalafiorów. Potem jeszcze ok. 1,5 godz. marszu i docieramy na miejsce noclegu w Chamje przy pięknym, wysokim na jakieś 100 m wodospadzie. Siadam przy stole nad brzegiem urwiska, a obok huczy głośno woda. Skała pękła od jej nieustającego, konsekwentnego naporu. W dole, głęboko Marsyandi. Ktoś łowi ryby. Ta postać z tego miejsca to tylko czarna kropka. Rzeka zmieniła kolor. Zmętniała. Może od topniejącego wyżej śniegu.