Wstaję ok. 5.40. Po pierwsze chce zobaczyć, jak o tej porze prezentuje się Dhaulagiri. Z tarasu hoteliku widzę jednak tylko jego zarys. Jest mglisto. Po drugie chcę pójść do gorących źródeł. Wyjście prowadzi przez stołówkę, a ta zamknięta. Wracam do łóżka, ale za chwilę słyszę, że ktoś krząta się na dole. To gospodarz już wstał i otworzył drzwi. Wychodzę więc i docieram po 5 minutach na miejsce. Jest 6 rano i ogrodzony teren basenów jest jeszcze zamknięty (choć dzień wcześniej czytam, że otwarte od godziny piątej). Wiata, gdzie dzień wcześniej kupowałem bilet i gdzie można kupić napoje, zasłonięta brezentem. Za to jest chłopak przed wejściem, który chyba tu pracuje i on wpuszcza mnie, i przyjmuje opłatę. Woda super gorąca. Na zmianę zanurzam się w niej cały, to znów siadam na brzegu mocząc tylko nogi. Zostaje tam ok. pół godziny. w międzyczasie pojawiają się tubylcy. Mama z dziećmi, dziewczynki, chłopcy. Dopiero, gdy ja się zbieram do wyjścia przychodzą pierwsi turyści. Warto było dla takiej przyjemności wstać wcześniej.
Na śniadanie dwa tosty z miodem, sok pomarańczowy i kawa. Wszystko smakuje świetnie. Wyruszamy ok. 7.30. Droga prowadzi początkowo w dół. Po przejściu mostu wiszącego i drugiego mniejszego mostku zaczyna się podeście. I tak będzie już do końca dzisiejszej wędrówki, bo przyjdzie pokonać 1.700 metrów przewyższenia. Po drodze domy malowane na kolor biały, czerwony i terakoty. Dachy tutaj z kamienia – cienkie płyty łupka. Dookoła zielono. W niektórych miejscach żyto już dojrzewa – kłosy żółkną. Na kamieniach ślady kolorowego proszku przypominają, że dziś Święto Holi. Potem widzimy dzieci z ubrudzonymi barwnikiem twarzami i rękami. I miejscowego pijaczka, który chwiejąc się na nogach obmywa twarz.
Zatrzymujemy się na obiad i niedługo dosiada się do nas rodzinka z dwójką dzieci – ok. 14 letnia dziewczynka i jej młodszy braciszek. W końcu słowiański język. Czesi, albo Słowacy. Zagaduję do nich. Ja opowiadam o tym co widziałem, oni mówią, że za cel obrali sobie Muktinath. Na pożegnanie mówimy sobie – „Do zobaczenia w Tatrach Słowackich”.
Na około godzinę przed dotarciem do Ghorepani Bikal przejmuje mój plecak. I dobrze, bo zaczyna się wyczerpujące podejście, a ja jestem już tak zmęczony, że tylko zapach kwitnących rododendronów przypomina mi, że jeszcze żyję. Nocujemy w hoteliku. Droga do mojego pokoju na II piętrze prowadzi labiryntem i wąskimi, stromymi schodami, na których ledwo mieszczę się z bagażem na plecach. Obok dziewczyna – Amerykanka chyba, która widzieliśmy wcześniej przed Przełączą na jednym z noclegów. Jest z przewodnikiem. Śpią razem w pokoju. Po kolacji marzę tylko o odpoczynku. Zasypiam jak po pstryknięciu palcami.